Zaktualizowano w dniu 31 października, 2024

Od początku bardzo chcieliśmy zobaczyć Deltę Mekongu, mimo, iż wiedzieliśmy, że „pożre” nam to sporo czasu. Can Tho, które jest największym miastem delty oraz centrum administracyjnym, oddalone jest od Sajgonu o 180km. Ze względu na to, że wycieczki zaczynają się o świcie, do Can Tho trzeba przyjechać dzień wcześniej. Zwiedzanie trwa zazwyczaj cały dzień, więc na upartego można wrócić do Sajgonu (lub udać się w wybranym kierunku) nocnym autobusem jeszcze tego samego dnia, natomiast my lecieliśmy do Da Nang, co spowodowało, że musieliśmy spędzić w Can Tho aż dwie noce. 

Z Sajgonu dojechaliśmy tutaj Sleeper Busem zarezerwowanym przez 12go.asia (cena ok. 30zł za osobę). Była to jedna z fajniejszych podróży w Wietnamie. Autobus okazał się super wygodny, siedzenia rozkładały się do pozycji horyzontalnej, było wifi i podłączenie do prądu, a na dodatek dostaliśmy wodę i przekąski.

Przed wejściem zdejmujemy buty
Miejsca leżąco - siedzące
Jest super

Tu zwiedzamy

Naszym zdaniem delta warta była tego czasu, a wycieczkę, którą zarezerwowaliśmy z dużym wyprzedzeniem jeszcze z Krakowa, zaliczamy do jednego z najbardziej udanych punktów całego wyjazdu. Przeglądając przed wyjazdem grupy na Facebooku, trafiliśmy na znakomite opinie wycieczek organizowanych przez młodego Wietnamczyka (a w zasadzie Kambodżanina) – Nguyễn Trường An. 

An okazał się doskonałym przewodnikiem, który wprowadził nas w tajniki życia w Delcie Mekongu, pokazał jak ludzie mieszkają tygodniami na łodziach, a stacje benzynowe czy sklepy budowane są na palach. 

Wycieczki po delcie są w większości prywatne, co oznacza, że jesteście jedynymi uczestnikami, a przewodnik będzie do Waszej dyspozycji przez cały dzień. Pozwala to na elastyczność i dostosowanie programu do Waszych preferencji. An organizuje w większości wycieczki dla polskich grup, więc zna już kilka słów po polsku, a jako absolwent anglistyki, płynnie posługuje się językiem angielskim.

Nasz dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, bo już o 5.30 zostaliśmy odebrani z hotelu i popędziliśmy w stronę rzeki, żeby podziwiać wschód słońca z łódki na Mekongu. 

Kolejnym punktem programu był Cai Rang czyli tzw. floating market (pływający targ), gdzie lokalni handlowcy nabywają rano towar. Każda łódka na targu sprzedaje inny rodzaj produktu, a oznaczenia widnieją na masztach (mogą to być owoce, warzywa, ryby, owoce morza i inne). Bazar rozpoczyna się o godzinie 5 i trwa do okolic południa. Na łodziach działają także zaimprowizowane restauracje, można zjeść śniadanie, lunch, napić się świeżych soków oraz kawy. My jemy Banh Mi oraz azjatyckim zwyczajem gorącą zupę z wieprzowiną, do tego kawka i możemy płynąć dalej. 

Zupa z wieprzowiną
Śniadanie na łódce

Posileni i pełni energii przepływamy w okolice tradycyjnego targu, gdzie dowiadujemy się więcej o lokalnych produktach, kupujemy owoce i przekąski na późniejszy podwieczorek, pijemy sok z trzciny cukrowej i próbujemy lawirować pomiędzy pędzącymi skuterami.

Następny przystanek to tradycyjna fabryka makaronu ryżowego, gdzie próbujemy naszych sił i pomagamy w produkcji. Okazuje się to nie takie łatwe i potrzeba sporo wprawy, aby przenieść płat papieru ryżowego na bambusowe deski i równomiernie go tam rozłożyć. Na miejscu próbujemy kolejnego przysmaku nazwanego tam wietnamską pizzą, ale nieco różni się od tej podawanej na ulicach. Tutaj składa się z prażonego makaronu ryżowego (zamiast całego płatu papieru ryżowego), posypanego prażoną szalotką, orzeszkami, sałatą, jajkiem i polanego słodko-słonym sosem. Ale to było pyszne!

Koło 10.30 (tak, jest dopiero 10, a my już zobaczyliśmy tak wiele!) przejeżdżamy busem w stronę namorzynowych kanałów, po których przeprawiamy się tradycyjnymi łodziami. Krajobraz jest niezwykły, pełen drzew, owoców i tropikalnej roślinności.  Woda chwilami cała pokryta jest roślinami i suniemy po zielonej tafli. Robimy przerwę na zjedzenie owoców kupionych przez przewodnika wcześniej na targu, a An opowiada nam o każdym z nich. Mimo, że nie jest to nasz pierwszy pobyt w Azji, wreszcie decydujemy się na spróbowanie duriana, o którego smaku krążą już mityczne opowieści. Zapach jest nam doskonale znany z azjatyckich targów i ulic i trzeba sobie jasno powiedzieć, że do jedzenia on nie zachęca (mnie przypomina połączenie czosnku ze śmierdzącymi skarpetkami) 🙂 Durian ostatecznie okazuje się nie taki zły, jak go malują (najmniej odpowiada mi jego maziowata konsystencja), ale raczej sama bym go więcej nie kupiła. 

Po tylu atrakcjach zasłużyliśmy na chwilę relaksu, więc udajemy się na masaż całego ciała połączony z typowo wietnamskim Hair Spa do Trường Xuân Cung. Miejsce jest bardzo luksusowe, dostajemy szafeczki na swoje rzeczy, ubieramy tradycyjne stroje, a sam masaż to godzina czystej rozkoszy dla ciała i ducha. Kolejne pół godziny to Hair Spa, które jest w Wietnamie bardzo popularne. Kładziemy się na leżance, na końcu której jest umywalka, a Pani myje nam włosy i masuje skórę głowy. Mnie akurat ta część nie przypadła do gustu, zwłaszcza, że Azjatki, szczęśliwe posiadaczki gładkich i lśniących włosów, nie rozumieją zmagań wielu Europejek z puszącą się czupryną. Po umyciu włosów i wysuszeniu ich bez żadnych dodatkowych kosmetyków czy modelowania, przy wilgotności powietrza 80%, wyszłam z salonu wyglądając jak pudel 🙂 Nie mniej jednak całe doświadczenie było wspaniałe.

Na lunch nasz przewodnik zabiera nas do bardzo fajnej wegetariańskiej restauracji, gdzie jem najprawdopodobniej najlepsze boczniaki w moim życiu – kwaśne, słodkie, chrupiące, z prażoną tajską bazylią, posypane zmielonym prażonym ryżem. 

Koło godziny 16 zwiedzamy wspólnie Binh Thuy Ancient House. Dom, pierwotnie przeznaczony na miejsce kultu przodków, budowany był przez dwa pokolenia rodziny Duong i ukończony został w 1911 roku (jest jednym z najstarszych budynków w Delcie Mekongu). Warto zajrzeć do środka, gdyż wnętrza są piękne, a dom łączy w sobie elementy francuskie, chińskie i wietnamskie. To właśnie tutaj An i jego koleżanka (która uczy się, aby również zostać przewodnikiem) dzielą się z nami wieloma wzruszającymi opowieściami o sobie i swoich rodzinach.

Binh Thuy Ancient House

Po solidnej dawce historii, przenosimy się  na wyspę Con Son, aby dowiedzieć się więcej o rodzajach ryb zamieszkujących Deltę Mekongu oraz doświadczyć Fish Spa. Do tego drugiego potrzeba nieco odwagi i decydują się na to tylko nieliczni. Po doświadczeniach ze skubiącymi rybkami w Erewanie w Tajlandii, wiem już co mnie czeka, ale mimo wszystko wkładam moje stópki do wody pełnej krwiożerczych ryb. Oczywiście żartuję, rybki nie są groźne, ale mocno łaskoczą obgryzając zrogowaciały naskórek.

Jedną z ostatnich atrakcji przez zapadnięciem zmroku jest farma kokosowa prowadzona przez lokalną rodzinę. Mamy okazję samodzielnie zerwać kokosy z palmy, a następnie wypić z nich wodę w pięknym ogrodzie. Kokosy spotkacie w Azji na każdym kroku, napój z nich doskonale gasi pragnienie i jest bogaty w składniki mineralne. 

Dzień kończymy wizytą w typowym gospodarstwie, które postawiło na turystykę. Prażymy ryż w specjalnym urządzeniu (proces wyjmowania ryżu widoczny jest na filmiku poniżej), a następnie jemy tzw. szyszki czyli ciasteczka z ryżu preparowanego sklejone na słodko. Około 20 wracamy do hotelu wykończeni, ale szczęśliwi i… wyruszamy na miasto – w końcu Can Tho samo się nie zwiedzi (i nie zje) 🙂

Tu jemy

Can Tho Night Market

Po całodziennej wycieczce i pobudce przed 5, sił starczyło nam tylko na nocny targ. Niewielki, okazał się jednak miłym zaskoczeniem, a co najważniejsze, zjadłam tutaj Banh Mi Nuong Muoi Ot – moją streetfoodową miłość z krakowskiej Bawietki. Jest to zdekonstruowane Banh Mi, gdzie bagietka jest zamarynowana na słodko-ostro i grillowana, pokrojona na kawałki, a dodatki leżą na niej, polane pysznymi sosami. Udało nam się też dorwać urocze bułeczki na parze w kształcie kreskówkowych postaci.

Stanowisko z Banh Mi Nuong Muoi Ot
Banh Mi Nuong Muoi Ot
Urocze bułeczki

Huu Vui Vegetarian

Tutaj zjedliśmy lunch z przewodnikiem w trakcie naszej całodniowej wycieczki. Bardzo fajna wegetariańska restauracja z ładnym wnętrzem i ciekawymi daniami. 

Spróbowaliśmy słodko-kwaśnej zupy z południowego Wietnamu, boczniaków w mielonym prażonym ryżu (mistrzostwo świata), sałatki z pomelo i sajgonek w przeróżnej formie i kształcie. 

Sałatka z pomelo
Zestaw sajgonek
Boczniaki w prażonym ryżu

Phở 16 (Từ năm 1986)

Mam dla Was jeszcze jedną polecajkę od naszego przewodnika, więc na pewno jest super, choć niestety nie zdążyliśmy tam dotrzeć. 

Serwują tu Pho, jak również kilka innych dań, takich jak makaron z wołowiną, Beef Hotpot i parę rodzajów zup z mięsem i jajkiem. Ceny są tutaj znacząco niższe niż w Sajgonie – za michę Pho zapłacimy 40 000 VND czyli ok. 6zł. 

Tu śpimy

Magnolia's Can Tho

Porządny hostel w centrum Can Tho. Wybraliśmy go ze względu na położenie nieopodal rzeki i fajną kawiarnie na dole. Bez luksusów, ale na dwie noce był wystarczający. Śniadanie można zjeść w pobliżu, my drugiego dnia zdecydowaliśmy się na Banh Mi z jajkiem z ulicznego stanowiska po drugiej stronie ulicy. Do tego kawka w kawiarni przy recepcji.

Zarezerwowany przez Agodę w cenie 118 PLN za noc (nie ma opcji ze śniadaniem).